4 grudnia 2014

Świąteczne dekoracje - inspiracje

W moim pokoju pojawiają się już świąteczne ozdoby! Jestem świadoma tego, że niektórym może się to wydać za wcześnie, jednak ja już dłużej po prostu nie mogłam czekać! Mam kilka dekoracji z zeszłego roku, jednak mam kilka świeżych pomysłów na tegoroczne, świąteczne dekorowanie! W dodatku znalazłam kilka ciekawych propozycji dekoracji DIY! W tym kilka takich, które już robiłam jednak w "odświeżonej" wersji, że też sama nie wpadłam wcześniej na takie urozmaicenie! W poprzednim poście wspominałam o pomarańczy najeżonej goździkami. Dziś  znalazłam zastosowanie takiej pomarańczy w formie świecznika. Moim zdaniem wygląda to genialnie! No i zapewne cudownie pachnie! Mam zamiar wykonać w tym roku kilka takich DIY. Te, które najbardziej mnie zainteresowały zobaczycie dziś w tym poście. Moje efekty końcowe zobaczycie najwcześniej po 12 grudnia, ponieważ wtedy będę miała nieco więcej czasu na takie przedsięwzięcia.
Z racji posiadania przeze mnie białych, prostych świeczek i metalowej tacy pod nie, na pewno będę myślała o jakimś przyozdobieniu ich. Bardzo podobają mi się ostatnio szyszki w dekoracjach, jednak nie jestem pewna czy uda mi się je zdobyć, aczkolwiek jeżeli mi się to uda, to z pewnością wykorzystam je w tegorocznych dekoracjach. Pomarańcza z goździkami to już standard w moim domu.
Z tym cynamonem to jest tak, że ja go uwielbiam ale niestety niekoniecznie mi on służy. Dlatego też bardzo, ale to bardzo lubię go w ramach dekoracji. Mogę wtedy przynajmniej się na niego napatrzeć i nawąchać! Wspominałam już o szyszkach? Jednak tym razem bardziej zainteresowały mnie te materiałowe gwiazdki. Nie jestem zbyt dobra w szyciu jednak tak mi się spodobał, że może namówię mamę aby pokazała mi jak używać maszyny.
Gwiazdeczki mnie po prostu zauroczyły. Chcę w tym roku coś zawiesić w oknie, jednak jeszcze nie mam konkretnego pomysłu co to takiego będzie. Gwiazdki, a może materiałowa bombka? Naprawdę nie wiem! Myślałam też o kolorowych lampkach, jednak po namyśle doszłam do wniosku, że nie mam wystarczająco blisko kontaktu a przedłużacz nie wygląda zbyt ciekawie.
No spójrzcie tylko, znowu szyszki! ;) Jeżeli chodzi o pierniczki to są pieczone jednak zawsze z przeznaczeniem jadalnym. Może w tym roku bardziej posłużą do dekoracji?

Co dokładnie zrobię sama jeszcze nie wiem... Ale mam jeszcze odrobinę czasu, aby coś zaplanować. Wydaje mi się, że ze spokojem obmyślę dekorację idealną. ;)

1 grudnia 2014

Mamy już grudzień! Nawet sobie nie wyobrażacie jak bardzo się cieszę. Od dziecka mówiłam, że lubię zimę (bo zimą mam urodziny i są święta i jeszcze mam imieniny a to oznacza dużo prezentów) i nigdy nie będę lubiła tak bardzo lata i wiosny jak właśnie zimy. Jakieś dwa lata temu miałam załamanie i stwierdziłam, że jestem w stanie polubić lato, jednak nie. To po prostu jest niemożliwe. Ja po prostu funkcjonuję dużo lepiej zimą, czuję się lepiej, lepiej mi się oddycha, lepiej mi się żyje. Jestem zimowym człowiekiem i koniec kropka, ale zimna nie lubię. Z racji mojego zimowo-świątecznego entuzjazmu postanowiłam w grudniu dodawać więcej postów na blogu o najróżniejszej tematyce jednak szczególnie skupiając się na mojej miłości do zimy i świąt. Tak więc dziś pierwszy taki post! Poniżej przedstawiam wam 7 powodów, dzięki którym lubię grudzień.
1. Bo są święta.
A ja święta kocham. Po prostu je uwielbiam. I wcale nie chodzi o prezenty. Uwielbiam rodzinną atmosferę, zapach świeżej choinki i pieczonych pierniczków. Suszone pomarańcza i cytrynę, mnóstwo mandarynek i świąteczną mieszankę herbacianą. Kolorowe światełka, kartonowe śnieżki, czerwone mikołajki i pomarańcza najeżone goździkami. Do tego kolędy i świąteczne piosenki. Rogi renifera na głowie i te niesamowite ciepło, które wytwarza się podczas wigilijnej kolacji.

2. Bo to nie listopad.
To się może wydać dość dziwne, ale ja nie lubię listopada. Wiem, że to może się wydać dość dziecinne ale przez święto zmarłych cały ten miesiąc wydaje mi się strasznie ponury i jakiś taki nieciekawy. Z reguły w dodatku bardzo deszczowy (chociaż w tym roku się udało i deszczu było bardzo mało!).

3. Bo sylwester!
31 grudnia zwiastuje co prawda zakończenie miesiąca, wstąpienie w nowy rok. I chociaż wszystkie te postanowienia zazwyczaj znikają z naszego życia już w lutym, Ci dzielni wytrwają do maja to ja i tak to lubię. Całą tą zadumę nad życiem i zmienianiem go. I chociaż cały czas powinniśmy myśleć o tym jak chcemy aby wyglądało nasze życie, w tym czasie ma to swój niesamowity klimat, który naprawdę lubię.

4. Bo jest radosny.
I nikt mi nie powie, że tak nie jest. On jest radosny i tyle. Koniec kropka. Nie zmienię zdania ;) Kolorowe ozdoby, piękne, sklepowe wystawy... Niektórzy narzekają, że za szybko, że komercja (nie przeczę) ale to wywołuje uśmiech na ustach. Przynajmniej moich i mi to pasuje.

5. Bo w kuchni dzieje się dużo.
Jasne ma to związek ze świętami, jednak nie tylko. W grudniu po prostu gotuje się inaczej, używa się częściej cynamonu i goździków, kardamonu i imbiry, kakao i gałki muszkatołowej. Do tego są pomarańcza i cytryny. A zupa krem z marchewki pojawia się znacznie częściej niż latem!

6. Bo pięknie pachnie!
To się wiąże trochę z punktem poprzednim, ale do tego dochodzą jeszcze zapachowe świeczki z nutą wanilii, jabłka z cynamonem czy woski YC o zapachu świąt Bożego Narodzenia. W dodatku ten piękny zapach dochodzący z kuchni... Mmmm.

7. Bo są grube swetry, czapki, szaliki i rękawiczki.
Ok, nie lubię zimna. Pisałam o tym już we wstępie, ale lubię wszelkie zimowe akcesoria, które mają na celu ogrzanie nas. Czyli szaliki, swetry, czapki, kominy i rękawiczki. Grube leginsy. I najlepiej jak wszystko ma na sobie jakiś świąteczny/zimowy wzór. 

Wy lubicie grudzień? Jak tak to za co? Co Wam się w nim najbardziej podoba?

27 listopada 2014

O trzech serialach, słów kilka (2)

Nawet nie jesteście w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo się cieszę że zaliczenia związane z zakończeniem pierwszej połowy semestru są już za mną. Niektóre wyniki już się pojawiły i odetchnęłam z ulgą. Co prawda na niektóre trzeba jeszcze poczekać, ale to nic. W końcu mam nieco więcej czasu dla siebie, a nie tylko dla nauki. :)

Desperate Housewives
Myślę, że tego serialu nikomu nie trzeba przedstawiać. Jest to najlepszy serial jaki oglądałam i którego emisja została już zakończona. Co prawda zakończenie mnie nie zachwyciło, jednak serial jako całość bardzo, ale to bardzo mi się podobał! Jeżeli ktoś jeszcze nie oglądał (chociaż przyznam szczerze, że ciężko będzie mi w to uwierzyć) Gotowych na wszystko, zdecydowanie musi obejrzeć chociaż kilka pierwszych odcinków - jestem przekonana, że się wciągnie. Serial opowiada o przygodach czwórki przyjaciółek z przedmieścia. Wszystko się zaczyna gdy piąta kobieta popełnia samobójstwo, wówczas na jaw wychodzą różne Każda z nich ma zupełnie inne wartości co tylko wzbogaca serial i urozmaica relacje pomiędzy kobietami.

Devious Maids
Gdy zakończono emitowanie gotowych na wszystko, przez jakiś czas nie mogłam znaleźć serialu, który godnie zastąpiłby wcześniej wspomniane gotowe. Devious maids zastąpiło mi gotowe, jednak serial jest nieco inny. Również pojawiają się sekrety, intrygi jednak jest nagrany całkowicie inaczej - takie odnoszę wrażenie. Sezony mają po 13 odcinków, więc łatwo będzie wszystkim nadrobić zaległości, nowy, trzeci sezon pojawi się dopiero na wiosnę 2015 roku tak więc ze spokojem zdążycie nadrobić poprzednie dwa sezony! :) Jeżeli chodzi o samą fabułę to ciężko jest cokolwiek napisać tak, aby nie zepsuć oglądania. W skrócie: serial opowiada o losach latynoskich pokojówek w Beverly Hills.
Revenge
Szczerze mówiąc gdy ogląda się ten serial człowiek zastanawia się kto wymyśla takie pokręcone i mało prawdopodobne historie, jednak wciąga, oj zdecydowanie wciąga! Ojciec Amandy Clark zostaje skazany i zamordowany w więzieniu, a jego córka postanawia zemścić się na ludziach odpowiedzialnych za śmierć Davida Clarka. Oczywiście jak to w serialach bywa, pojawiają się komplikacje, przeszkody i wiele, wiele intryg! Powiem Wam tylko, że najnowszy (4) sezon jest jak dla mnie najlepszy jak do tej pory.

Oglądacie, któryś z tych seriali? Jakie seriale oglądacie Wy? Jestem bardzo ciekawa i z chęcią poznam coś nowego! Tym bardziej, że zbliża się przerwa świąteczna! ;)

24 listopada 2014

Moje problemy z niedoskonałościami chyba nigdy nie miną, a ja wciąż będę z nimi toczyła walkę... Chociaż muszę przyznać, że i tak jest już dużo lepiej niż było pół roku temu. Chciałabym powiedzieć, że tytułowy pisak mi w tym pomógł, jednak niestety...
Nivea bye bye spot! SOS stick jest preparatem, który nie robi nic, kompletnie nic. Ani po jego użyciu nie znikają zaczerwienienia, ani nie wysusza wyprysków... I nie mówię tutaj o jakichś wielkich, ropnych zmianach. Ja naprawdę chciałabym napisać coś pozytywnego, znaleźć chociaż jedną, małą zaletę ale po prostu się nie da. Nie dość, że śmierdzi mocno spirytusem, to w dodatku gąbeczka szybko sztywnieje i jedynie podrażnia zmiany w momencie, kiedy chcemy użyć kosmetyku. Dodatkowo po wyschnięciu gąbeczka z łatwością się łamie co w następstwie utrudnia użycie "pisaka"... No i jeszcze ta cena. Jak dla mnie 20 złotych za coś co kompletnie nie działa to dużo za dużo. Gdyby było widać jakieś efekty to byłaby to całkiem przyjemna cena, jednak w tym przypadku, no cóż. Wiecie co jest najgorsze? To koniec tej recenzji. Ten produkt wypadł u mnie tak beznadziejnie, że nie ma co więcej pisać na jego temat... Zdecydowanie nie polecam. Jeżeli szukacie czegoś skutecznego na niedoskonałości to zdecydowanie odsyłam Was do tego postu, klik. 

14 listopada 2014

O trzech serialach, słów kilka (1)

Moje długie, jesienne wieczory spędzam głównie na piciu herbaty i nauce do zbliżających się zaliczeń, nie wspominając już o czytaniu literatury na bieżące zajęcia. Takie uroki studiowania. Nie wspominając już o główkowaniu nad ćwiczeniami na zajęcia z wychowania fizycznego. Codziennie mam coś do roboty i w zasadzie, w tygodniu z dnia na dzień co raz więcej. Na szczęście przychodzi czwartkowy wieczór, a ja w końcu mam możliwość wygospodarowania sobie chociaż odrobinki czasu tylko i wyłącznie dla mnie. Co takiego wtedy robię? Najczęściej sięgam po laptopa i albo spędzam czas na graniu w simsy lub... Włączam sobie ulubiony serial. 

Once upon a time 
Wyobrażacie sobie przygody baśniowych postaci w realnym świecie? Ja początkowo nie mogłam się do tego przekonać i gdy usłyszałam o serialu opowiadającym o przygodach królewny śnieżki i księcia, czerwonego kapturka i jej babci czy o pięknej i bestii po prostu nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. Doskonale znałam te bajki i po prostu nie widziałam sensu w takim serialu. Muszę przyznać, że dwa - trzy pierwsze odcinki oglądałam na siłę, zmuszałam się do tego jednak akcja zdecydowanie się rozkręca, a obecnie serial jest jednym z moich ulubionych.

Grey's Anatomy
Jedyny serial "lekarski", który po prostu uwielbiam i mogłabym oglądać go na okrągło bez względu na to czy odcinki znam już na pamięć. Bardzo lubię bohaterów występujących w serialu i nie przeszkadza mi fakt, że z upływem sezonów aktorzy się zmieniają. Powiem inaczej - pasują mi te zmiany. Nowi aktorzy są dobrze dobierani dzięki czemu serial tylko zyskuje! Jest to jedyny serial, który ma aż 11 sezonów, a ja wciąż z zapałem oczekuję kolejnych odcinków! :)

Bones
Serial opowiada o pani antropolog, która współpracuje z FBI pomagając przy identyfikacji zwłok oraz rozwiązywaniu zagadki śmierci. Niektóre odcinki potrafią trzymać w napięciu inne nieco mniej, jednak moim zdaniem serial wciąż da się oglądać, pomimo trwania dziesiątego sezonu ja wciąż śledzę przygody bohaterów. Szczerze mówiąc ciężko jest mi opisać ten serial, chociaż sama nie wiem dlaczego. :)

Jakie seriale oglądacie podczas trwania długich, jesiennych wieczorów? :)

4 listopada 2014

Kiedy? 26 sierpnia!

Szczerze mówiąc ostatnio każdą moją wolną chwilę spędzam przy książkach. Studiów zdecydowanie nie się porównać ze szkołą średnią. Nie mam pojęcia skąd się biorą wszystkie te historie na temat imprezowego życia studentów! Ja ciągle jestem zawalona nauką, tekstami na zajęcia... Nie wspominając już o tym, że już za dwa tygodnie mam pierwsze zaliczenia! Tak więc tonę w książkach i notatkach, ale przecież trzeba się w końcu wziąć w garść, zrobić krótką przerwę od nauki i zabrać się za bloga. Dzisiaj o czym? O ślubie, a konkretnie o dacie ślubu.

Przeglądałam kilkanaście jak nie kilkadziesiąt stron internetowych poświęconych ślubnej tematyce. Wszystkie blogi, fora, portale... Raj albo piekło dla wszystkich przyszłych panien młodych! Jeżeli mam być szczera to z przykrością muszę powiedzieć, że większość z nich w ogóle się nie przydaje. Najgorzej (to co osobiście zaobserwowałam na forach) jest kiedy człowiek robi coś według swojego zamysłu, a nie trzyma się odgórnie przyjętych schematów. My z K. zaczęliśmy nasze przygotowania od ustalenia daty ślubu. Od początku wiedzieliśmy, że miesiącem w którym weźmiemy ślub będzie sierpień. Dlaczego? Po prostu oboje zgodnie wypowiedzieliśmy sierpień jako miesiąc w którym chcielibyśmy zawrzeć związek małżeński. Wybór konkretnej daty nie był dla nas trudny, uzgodniliśmy że będzie to 26 sierpień 2016 roku. Przeraża mnie, że muszę czekać jeszcze prawie dwa lata jednak widzę jak ten czas szybko ucieka. Jednak wracając do tematu daty ślubu. 26 sierpień to dokładnie dzień przed naszą półroczną datą. W 2016 będziemy mieli 6,5 roku razem tak więc data ta jest wg. nas po prostu idealna dla naszej dwójki. Jeżeli chodzi o rezerwację daty to mamy ją już zaklepaną w kościele i na chwilę obecną to tyle. Ciężko jest obecnie rezerwować cokolwiek więcej ponieważ większość restauracji, fotografów i muzyków nie mają jeszcze ustalonego cennika na 2016 rok i zapraszają dopiero po nowym roku. I wtedy właśnie zaczniemy dalszą część przygotowań! I właśnie wtedy możecie się spodziewać więcej postów na temat ślubu i wesela. W międzyczasie na pewno będą się pojawiać krótkie posty z inspiracjami, w końcu przed rozpoczęciem konkretnych przygotowań, trzeba mieć chociaż jakiś minimalny zarys tego swojego, jedynego, najpiękniejszego dnia w życiu! :) 

26 października 2014

Nawilżające kremy do twarzy*

Krem do twarzy należy do tej grupy kosmetyków, bez której nie wyobrażam sobie mojej codziennej rutyny. Wiem jak zachowuje się moja cera i zdaję sobie sprawę z tego, że gdybym po umyciu twarzy nie nałożyła na nią kremu nie musiałabym jakoś specjalnie długo oczekiwać na tego skutki, czyli zaczerwienienia czy popękana z suchości skóra. Dlatego też nigdy nie zapominam o kremie rano ani wieczorem. Znalezienie idealnego kremu to nie lada wyzwanie, internetowy sklep SkarbySyberii.pl zdecydował się pomóc mi w tych poszukiwaniach. Dostałam do przetestowania trzy kremy firmy Bioluxe. Co takiego wpadło w moje ręce? Krem na noc z organicznym ekstraktem awokado, krem na dzień z organicznym ekstraktem zielonej herbaty i nawilżający krem do twarzy z organicznym ekstraktem aloesu.
Zacznę od konsystencji bo jest to jedyna rzecz, która w każdym z tych kremów jest po prostu identyczna. Nie za gęsta, nie za rzadka. Kiedy któryś z kremów wyciśnie się na dłoń nie musimy się obawiać, że krem nam spłynie, jednak kiedy przeniesiemy dłoń z poziomu w pion krem powolnie zacznie spływać w dół. Ciężko jest mi dokładnie opisać tę konsystencję tym bardziej, że tak naprawdę każdy krem ma ją inną i ciężko jest tu tą konkretną do czegoś porównać. Jednak jest jak najbardziej w porządku. Wystarczy ilość mniej więcej wielkości ziarnka grochu aby pokryć dokładnie całą twarz i szyję, dzięki czemu kremiki starczają na dość długo biorąc pod uwagę ich pojemność (40 ml). Zapach w każdym kremie jest inny, jednak szczerze powiedziawszy w każdym można wyczuć odrobinę chemii. Najbardziej w tym na noc z awokado - pachnie dokładnie tak jak mydło dove. Ten z aloesem również pachnie jak mydełko, jednak zdecydowanie lżej. Z przedstawianej trójki najładniej i najmniej chemicznie pachnie ten z ekstraktem zielonej herbaty.
Działanie kremów jest jednolite. Ciężko jest wyróżnić jeden i powiedzieć, że jest najlepszy. Wszystkie bardzo dobrze nawilżają skórę, pod tym względem się na żadnym z nich nie zawiodłam. Wchłanianie jest średnie. Co prawda nie trwa wieki, jednak moim zdaniem mogłoby to trwać krócej.
Jaka jest moja opinia? Kremy moim zdaniem są warte wypróbowania, tym bardziej że ich cena to zaledwie 4,90 zł za sztukę tak więc czemu by nie wypróbować? Jednak muszę przyznać, że raczej nie sięgnę po nie ponownie. Dlaczego? Moim zdaniem są to świetne kremy dla skóry, która nie jest wymagająca, a jej jedynym problemem jest suchość. 



* post sponsorowany. Fakt, że dostałam kosmetyk za darmo nie wpłynął na moją ocenę.

21 września 2014

Jesienna wishlista

Wiem, jestem świadoma tego, że ostatnio jest mnie tutaj co raz mniej jednak kilka poprzednich dni spędziłam na graniu w the sims 4, nadrabianiu zaległości w oglądaniu pamiętników wampirów no i przede wszystkim - cieszę się ostatnimi dniami wolności. W końcu niedługo październik, a przede mną same nowości. W związku z tym, że na uczelnie będę dojeżdżać zdecydowanie dalej niż do szkoły średniej muszę zakupić kilka rzeczy, o których myślę (o niektórych nawet marzę) już od jakiegoś czasu i teraz przyszedł w końcu na nie czas. Prezentuję Wam moją jesienną wishlistę - jest to moja pierwsza taka lista i starałam się z całych sił, aby wizualnie wyglądało to dobrze. Wydaje mi się, że jest OK. Tak więc bez zbędnego gadania przejdźmy do sedna.
1. Kalosze Hunter - myślę o nich już od dobrego półtora roku i w końcu przyszedł czas, aby je zakupić. Przeglądałam internet w poszukiwaniu różnych modeli i kolorów, myślałam o czerwonych i szarych, jednak po dłuższym namyślę stwierdziłam, że glossy black będzie najlepszą wersją. Jestem świadoma tego, że wraz z nadejściem jesieni wcale nie musimy ubierać się w ciemne kolory jednak ja w takowych bardzo dobrze się czuję. Poza tym czarne kalosze będą mi pasować do wszystkiego. Co prawda nie zostały zakupione huntery, ale kalosze są. Czarne, z klamrą.
2. O oryginalnych litach marzę od gimnazjum! Niestety te marzenie będzie musiało jeszcze trochę poczekać. W tym roku zdecyduję się na imitację lit. Po zakupie kaloszy moja kieszeń znacznie się wyszczupli i po prostu nie będę w stanie zakupić oryginału. Miałam już niby lity z sequin.pl (koszt 129,9zł) jednak nie wiem czy tym razem również zakupię u nich. Z tego co widziałam na stronie mają całe czarne, wolałabym jednak gdyby obcas był w kolorze drewna. :)
3. Czarne, materiałowe spodnie to zdecydowanie coś, czego brakuje mi w szafie, mam same jeansy i jedne wzorzyste legginsy. Te pochodzą z h&m i kosztują 79,70zł tak więc myślę, że już wkrótce będą moje. Nawet sobie nie wyobrażacie jak się ucieszyłam z tego zakupu, jeszcze trafiłam na promocję -40% tak więc za cenę spodni, kupiłam sweter i spodnie :)
4. Sweter. Porządny, wełniany sweter to po prostu rzecz konieczna. Najlepiej taki, aby móc nosić go do obcisłych spodni jak i legginsów, aby był nieco dłuższy niżeli jedynie do pasa. Jak wyżej :)
5. Maskara Chanel inimitable waterproof. Miałam ją już jakiś czas temu, niestety zagubiła się na jednej z urodzinowych imprez znajomych. Było mi tak okropnie żal, ponieważ jest to jedna z maskar, która naprawdę bardzo dobrze radzi sobie z moimi rzęsami. Nie należy do najtańszych, myślę jednak, że czasem warto zainwestować w nieco droższe rzeczy.
6. Mały, składany parasol. Takiej wielkości, aby mieścił się do torebki. Kolejny zakup związany z dojazdami do uczelni. Niekoniecznie różowy, bardziej myślę o beżowym lub białym.
7. Ciepłe bambosze! Wspominałam Wam kiedyś, że jestem zmarzlakiem? Nie? No to mówię teraz. Nie wyobrażam sobie jesieni i zimy bez ciepłych skarpet, bamboszy i grubego koca. Do tego koniecznie gorąca czekolada lub herbata, dobra książka lub serial i jestem w niebie. ;) Te pochodzą z h&m i kosztuję 59,9zł.
8. Skarpetki. Szczególnie spodobały mi się te grube (29,9zł) i długie, kolorowe (39,9zł) te klasyczne (29,9zł za pięciopak) również są mi potrzebne. Robiłam ostatnio porządki w szufladzie z bielizną i stwierdziłam, że nie mam żadnych dłuższych skarpetek niż do kostki. Wszystkie skarpety pochodzą z h&m.
9. Biały laptop. Niestety poszukiwania trwają a w sklepach co raz rzadziej widać całe białe laptopy. Jak już uda mi się taki znaleźć to jego koszt zdecydowanie przekracza mój budżet. Cóż, w ostateczności zadowolę się czarnym, byleby miał odpowiednie parametry. :) Niestety nie padło na białego, ale nowy sprzęt się pojawił, a ja teraz muszę się tylko przestawić ze stacjonarnego na laptopa.
10. Bomb cosmetics, co by nie było, że o kosmetykach nie myślę. Tę miodową maskę do włosów chciałam kupić już wiosną, jednak musiałam zużyć moje zapasy. Te na szczęście się kończą, a ja mogę zakupić nowości.
11. The Body Shop odżywka bananowa. Tak wiele dobrego o niej naczytałam, że w końcu muszę ją wypróbować na swoich włosach.
12. Organique maska do włosów anti-age, również sporo o niej czytałam i tak jak w przypadku odżywki z tbs, również tę maskę muszę wypróbować na swoich włosach.
13. Termoloki może nie są rzeczą bez której nie przeżyję, jednak moje włosy ostatnimi czasy jeżeli chodzi o stylizację to bardzo, ale to bardzo, bardzo się buntują i jeżeli nie zwiąże ich w warkocz lub koczek w ogóle nie wyglądają.
14. Balsam do ust eos. Jesień i zima to zdecydowanie najgorsze pory roku jeżeli chodzi o moje usta, odkąd mam założony aparat na zębach są bardziej podatne na spierzchnięcie i drobne ranki. O tych balsamach również naczytałam się w internecie i jestem ciekawa jak się sprawdzą u mnie. Najbardziej kusi mnie wersja miodowa, jednak nie jestem jeszcze pewna jaką zakupię.
15. Pędzle hakuro. Szczególnie zależy mi na H50 lub H51 i H61. To będą moje pierwsze pędzle dlatego wybrałam na pierwszy ogień te klasyczne, do podkładu i korektora.
16. Korektor MAC. Miałam już różne korektory i mało który pasował do mojego odcienia cery. Jestem blada i jeżeli chodzi o kosmetyki do makijażu to niestety często mam problem z doborem odpowiedniego odcienia.
17. Świeca Ynakee Candle Soft Blanket. Mam wosk o tym zapachu i jestem w nim po prostu zakochana. Teraz zamarzyła mi się właśnie ta świeca. Zobaczymy co z tego wyjdzie. :)


A co takiego szczególnego chcecie Wy kupić tej jesieni? Jestem ciekawa waszych wishlist! :)

23 sierpnia 2014

Pierwsze ślubne postanowienia

Wybaczcie mi tę długą przerwę, nie będę się tłumaczyła dlaczego mnie nie było bo to po prostu bez znaczenia. Nie ukrywam, że trochę się u mnie działo przez czas mojej nieobecności. Jak wiecie w czerwcu zostałam panią narzeczoną, wraz z K. ustaliliśmy już datę ślubu - nawet sobie nie wyobrażacie jak bardzo jestem z tego powodu szczęśliwa! Już nie mogę się doczekać tego wielkiego dnia. Powiem szczerze, że chwilowo nic innego nie chodzi mi po głowie jak przeglądanie stron internetowych restauracji, hoteli, fotografów czy muzyków. Niektórzy mówią, że mamy jeszcze sporo czasu, jednak nie chciałabym aby później okazało się, że zabraliśmy się do niektórych spraw za późno i świetna sala czy naprawdę dobry fotograf przejdą nam koło nosa. Sprawy, które chciałabym załatwić najpóźniej do końca września to wstępna rezerwacja sali, rozmowa z księdzem na temat terminu i również wstępna rezerwacja tego dnia. Do tego fotograf i muzycy (nie wiemy jeszcze czy będzie to orkiestra czy dj). Całą resztę zostawiamy na później, w końcu mamy jeszcze trochę czasu.
Jak możecie się spodziewać, na blogu będą się pojawiać posty na temat ślubu i wesela. Jest to dla mnie (i dla wszystkich przyszłych panien młodych) bardzo ważne i po prostu chcę się z Wami dzielić moją radością. Powstanie oddzielna kategoria poświęcona tej tematyce i oczywiście kto będzie zainteresowany tematem z łatwością znajdzie owe wpisy. Oczywiście blog nie zamieni całkowicie swojej tematyki na ślubną, jednak myślę, że pewne wydarzenia w życiu powodują, że w nas samych zachodzą pewne zmiany. Myślę, iż śmiało mogę powiedzieć, że blog się zmieni. Zdecydowanie będzie bardziej lifestylowy, niżeli wyłącznie urodowy. Próbowałam pogodzić prowadzenie dwóch blogów, jednak zwyczajnie nie mam na to wystarczającej ilości czasu. Myślę, że wszyscy się zgodzimy, iż lepiej prowadzić jeden blog, ale dokładniej.

PS. Cieszcie się razem ze mną, bo jeszcze nigdy w swoim życiu nie byłam tak bardzo szczęśliwa jak teraz! :)

23 czerwca 2014

RED KISS AND POPPY LOVE | AVON

Stwierdzam, że ostatnio wisi nade mną jakieś fatum - robi wszystko, aby trzymać mnie z daleka od komputera! Już wszystko miało być na jak najlepszej drodze do mojego blogowego powrotu, kiedy to nagle moja klawiatura została zalana wodą z cytryną i miętą. Łudziłam się, że wyschnie i klawiatura będzie działać - niestety, przyszedł czas na nową.

Też zdarza Wam się kupić jakiś kosmetyk tylko i wyłącznie pod wpływem chwili? Wmawiałyście sobie, że gdy tylko go zakupicie to będzie go używać? Bo właśnie konkretnie tego Wam brakowało? Ja tak sobie wmówiłam z dwoma pomadkami i do tej pory używam ich, wtedy kiedy... No właśnie, kiedy ja miałam którąś z nich ostatni raz na ustach? Nie licząc nałożenia na usta, zaraz po zakupieniu aby sprawdzić kolor, to może z dwa razy... Każdą z nich miałam na ustach dwa razy i myślę, że trzeciego już nie będzie. Dlaczego?
Odpowiedź jest bardzo prosta. Wybrałam zbyt intensywne i mocne kolory. Po ich nałożeniu dopiero się przekonałam, że po prostu nie czuję się w tak mocnych kolorach. Mam wówczas wrażenie, że wszyscy na ulicy się na mnie patrzą i to nie dlatego, że wyglądam tak dobrze. Wręcz odwrotnie. Czuję się w nich wymalowana jak klaun!

Jeżeli chodzi o ich trwałość to myślę, że jest w porządku. Wytrzymują na ustach około 3-4 godziny i ścierają się bardzo równomiernie, dzięki czemu nie pozostawiają na ustach żadnych plam czy obramowania. Są miękkie i kremowe. Nie podkreślają suchych skórek, jednak ani nie nawilżają, ani nie wysuszają, a przynajmniej ja tego nie zauważyłam. Jeżeli chodzi o krycie to tutaj spisują się naprawdę świetnie, nie trzeba się wiele starać, aby uzyskać na ustach intensywny i mocny kolor. Na zdjęciu poniżej możecie zobaczyć jak prezentują się pomadki po jednym przeciągnięciu, bez poprawek.
Po namyśle i wypróbowaniu powyższych pomadek stwierdzam, że zdecydowanie lepiej czuję się w delikatnych różach, brzoskwiniach. Czerwienie zdecydowanie nie są dla mnie, a w szczególności te intensywne! A Wy jakie lubicie kolory na swoich ustach? Polecacie jakieś pomadki w szczególności?

Niestety nie pamiętam dokładnych cen. Jednak wydaje mi się, że jest to okolica 20zł.

16 czerwca 2014

KRÓTKA RELACJA Z WROCŁAWIA

W miniony weekend wyjechaliśmy razem z zaprzyjaźnioną parką do Wrocławia. Jak mi się wydawało mieliśmy jechać głównie po to, aby odwiedzić Wrocławskie zoo, pochodzić po starówce i generalnie nieco pozwiedzać miasto. Niestety pogoda nie była najlepsza, pojawiały się przelotne opady deszczu i generalnie było dość chłodno. Sobotę spędziliśmy tak naprawdę na starówce Wrocławia chodząc uliczkami, przechodząc placami, zatrzymując się na jedzeniu i piciu. Chcieliśmy zdecydowanie zwiedzić dużo więcej miasta, jednak jak wcześniej wspominałam pogoda nam tego zdecydowanie nie ułatwiała.
Jak się jednak okazywało, cały wyjazd krył w sobie największą z niespodzianek, jaka spotkała mnie w życiu! Wszystko było ukartowane od samego początku, a sam wyjazd i owe wydarzenie miało mieć miejsce znacznie wcześniej, jednak wówczas się nie udało.
 O co takiego chodzi? Już dłużej nie będę Was trzymała w niepewności. Od soboty wieczór jestem narzeczoną. TŻ postanowił się oświadczyć!
Resztę wieczoru spędziliśmy na starówce siedząc w Pijalni i ciesząc się z owego wydarzenia. Do dziś ciężko mi uwierzyć, że zaczęliśmy kolejny etap w swoim życiu. Od razu mówię: daty ślubu ustalonej jeszcze nie mamy, ale możecie być pewne, że będziecie wszystko wiedzieć! Jak już będziemy planować ślub i wesele to z pewnością coś napiszę na blogu.
W nocy nasi przyjaciele wracali już do Poznania, a my zostaliśmy do niedzieli. Pogoda była znacznie ładniejsza, deszczu nie było, a więc postanowiliśmy odwiedzić zoo. Muszę Wam powiedzieć, że naprawdę warto odwiedzić tamtejszy ogród zoologiczny. Bilet może się wydawać drogi, bo normalny kosztuje 30zł, ulgowy 20, a studencki 25zł jednak naprawdę warto! :)
Emocje powoli opadają, a ja wracam do żywych bardzo szczęśliwa! Teraz już nie pozostaje mi nic innego jak cieszyć się, powoli ustalać datę ślubu i wracać do blogowania :) Mam nadzieje, że miałyście równie udany weekend!

10 czerwca 2014

O skrzypokrzywie słyszałyście zapewne już nie jeden raz. Ja sama czytałam o niej już na niejednym blogu. Kilka lat temu próbowałam już jej picia i byłam bardzo zadowolona z efektów, jakie dawało jej stosowanie. Piękne lśniące włosy, które wypadały w znacznie mniejszych ilościach. Szybszy porost nie tylko włosów, ale także paznokci. Do tego moja cera się wówczas nieco unormowała i nie zaskakiwała mnie już tak często wszelkimi niedoskonałościami.

W kwietniu chciałam wrócić do niej, jednak nie szło mi to najlepiej. Zauważyłam, że największym problemem dla mnie było jej przygotowanie (jestem cholernie leniwym człowiekiem) ponieważ piłam liściaste zioła, a przygotowanie takich jest nieco bardziej czasochłonne w dodatku strasznie denerwowały mnie skruszone liście, które w trakcie picia umiejscawiały się pomiędzy zębami lub co gorsza przyklejały się do ścianek przełyku! Ostatnio jednak robiąc drobne, herbaciane zakupy wypatrzyłam skrzyp i pokrzywę w saszetkach. Postanowiłam, że tym razem mi się uda i będę wytrwale piła zioła przez trzy miesiące. Zaczęłam w niedziele i póki co idzie mi świetnie, ale to dopiero początek.

Dlaczego piszę ten post? Dzisiaj nie będzie o żadnych efektach i wszelkich właściwościach naparu z tych ziół. Chciałam poinformować, że właśnie rozpoczynam taką kurację i zachęcam wszystkich do przyłączenia się! Z racji tego, że chcę dokładnie zaobserwować efekty jakie przyniesie trzymiesięczna kuracja, chwilowo odstawiam na bok wszystkie przyspieszacze porostu - będą musiały poczekać kolejne miesiące, co się wiąże z późniejszymi recenzjami takich produktów jak: saponics, aktywne serum babuszki agafii na porost, ampułki z aktywnym serum na porost czy eliksir ziołowy.
Wolicie zdjęcia w takim rozmiarze czy może mniejsze? Zastanawiam się nad ustawieniami szerokości i byłabym wdzięczna gdybyście wyrazili swoje zdanie. Wydaje mi się, że większe zdjęcia są atutem bloga o takiej tematyce i całość wówczas wygląda znacznie lepiej, jednak jak pisałam wyżej chciałabym poznać waszą opinię na ten temat.

4 czerwca 2014

DENKO: MAJ

Jak już nie raz wspominałam maj był dla mnie bardzo wyjątkowym miesiącem. Jednak jeżeli chodzi o projekt denko to nie wydarzyło się nic specjalnego. Udało mi się zużyć kilka kosmetyków, skupiłam się w tym miesiącu na wszelkich saszetkach, jakie pałętały się po moich koszyczkach. Wzięłam się też za małe porządki kosmetyczne, dzięki którym w denku znalazły swoje miejsce, aż cztery lakiery do paznokci. Niestety ich czas po prostu dobiegł końca, nie nadawały się już do niczego.
Z czwórki, którą widać na powyższym zdjęciu moim ulubionym lakierem zdecydowanie był ten z avonu. Czerwień idealna moim zdaniem. Pędzelek też miał niczego sobie, bardzo łatwo mi się aplikowało ten lakier. Raczej ponownie nie zamówię bo od dawna unikam avonu jak ognia. Ale na pewno poszukam jakiegoś zamiennika. Kuszą mnie ostatnio bardzo lakiery essie i chyba właśnie na ich czerwień się skuszę. Ostatni lakier również był z avonu, a jego kolor był magiczny. Na paznokciach wyglądał zupełnie inaczej niż w buteleczce. Środkowe lakiery essence i bell były kupione pod chwilą impulsu i może raz ich użyłam... Niestety zmarnowały się u mnie.
Szampony z barwy po prostu uwielbiam, mają  krótki, prosty skład. Idealne do co dwutygodniowego oczyszczania. Za perfum givenchy będę płakać jeszcze długo, bo wiem że prędko sobie takiego cacka nie sprawię. Moje fundusze zdecydowanie mnie powstrzymują! Skarpetki złuszczające już zaaplikowane i muszę powiedzieć, że trochę się bałam, że wcale nie będą działać - zostałam mile zaskoczona. Myślę, że jeszcze dzień, dwa i będzie już po złuszczaniu. :)
O isanie bodycreme możecie poczytać w mojej dokładnej recenzji, o tutaj.  Antyperspirant garnier... Cóż, szału nie robi, na 48h jak obiecuje producent nie starcza, ale wcale mnie to nie dziwi. 
No i wszelkie saszetki z maseczkami, peelingami czy po prostu próbkami, które sama nie wiem skąd mam. Pełno ich było z Yves Rocher i Vichy. Znalazł się też balsam do ciała i twarzy SVR, nad którego zakupem zaczęłam się poważnie zastanawiać.

Jeżeli chodzi o zamienniki skończonych produktów to nie ma szału. Zużywam wszystkie zapasy jakie udało mi się zgromadzić. Zmieniłam jednak antyperspirant z tego w kulce, na ten w sztyfcie. Dawno takiego nie miałam i muszę powiedzieć, że sama nie wiem dlaczego przeszłam na te kulkowe :)

18 maja 2014

Z racji tego, że minęło dość sporo czasu od mojego ostatniego postu chciałabym tylko napisać kilka słów wyjaśnienia. Jak wiecie początek maja był dla mnie naprawdę bardzo ważny, ponieważ zdawałam matury. Nieco zaniedbałam bloga, ale chciałam się skupić na dobrym napisaniu matur. Tym bardziej, że brałam sobie jako przedmiot dodatkowy biologię i chciałam się do niej porządnie przyłożyć. Teraz jestem już jednak po wszystkich maturach i mogę z ulgą odetchnąć. Co prawda na wyniki matur pisemnych trzeba jeszcze poczekać, jednak już bardzo cieszę się ze zdania tych ustnych. Polski poszedł mi naprawdę dobrze bo, aż na 90% z angielskim niestety poszło dużo gorzej, udało mi się zdobyć tylko 50% jednak cieszę się, że zdałam. Stres towarzyszący egzaminom ustnym... WOW. Nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak bardzo mogę być zdenerwowana. Tak jak wspominałam już wcześniej, na szczęście egzaminy mam już za sobą i mogę z czystym sumieniem wrócić do blogowania. 
Na dzisiaj przygotowałam dla Was recenzję pewnego duetu z The Body Shop. Jest to szampon i odżywka z serii Honey moisturising. Postanowiłam napisać o nich w jednym poście, ponieważ najczęściej używałam ich właśnie razem i mam wrażenie, że wówczas spisują się najlepiej. Dostałam ten zestaw już dość dawno od chłopaka. W końcu tyle razy wysłuchiwał jakie to straszne, że w Poznaniu nie ma sklepu TBS, że aż postanowił wziąć sprawy w swoje ręce nie po raz pierwszy. Strasznie się ucieszyłam widząc te o to kosmetyki. W końcu jestem blogerką kosmetyczną, z naciskiem na włosy. I ja miałabym nie wypróbować kosmetyków z the body shop? No proszę Was, przecież ja muszę wypróbować wszystko po kolei. A tak poważniej,to od dawna zastanawiałam się nad zakupem jakiegoś szamponu i odżywki właśnie tej firmy.
Przejdźmy już do konkretów, zacznę od szamponu.










Skład: Water, Sodium Cocoyl Isethionate, Sodium Methyl Cocoyl Taurate, Stearic Acid, Honey, Coconut Acid, Glycerin, Acrylates/Palmeth-25 Acrylate Copoymer, Bertholletia Excelsa (Brazil) Nut Oil, Sodium Chloride, Sodium Isothionate, Olea Europea (Olive) Fruit Oil, Phenethyl Dimethicone, Phenoxyethanol, Disodium Lauryl Sulfosuccinate, Zea Mays (Corn) StarchCetearyl Alcohol, Benzyl Alcohol, Fragrance, Lanolin, Polyquaternium-10, Methylparaben, Aminomethyl Propanol, Cocamidopropyl Betaine, Hydrogenated Castor Oil, Hydrolysed Wheat Protein, PG-Propyl Silanetriol, Polyquaternium-7, Propylparaben, Bertothelia Excelsa (Brazil) Nut Amino Acids, Wheat Amino Acids, Disodium EDTA, Tocopherol, Potassium Sorbate, Butylparaben, Ethylparaben, Isobutylparaben, Titanium Dioxide.


Jeżeli chodzi o opakowanie to jest ono naprawdę proste. Okrągła butelka wykonana z dość mocnego, 
grubego i zabarwionego na taki właśnie miodowy kolor plastiku. Na butelce znajduje się biała naklejka z rysunkiem plastra miodu oraz z wszystkimi informacjami takimi jak zastosowanie, do jakich włosów się nadaje czy skład. Nakrętka jest na klik co możecie zobaczyć na zdjęciu z prawej strony. Konsystencja jest bardzo gęsta jak na szampon. Kolor jest w sumie nieco mleczny, a jeżeli chodzi o zapach to po prostu mm... Uwielbiam takie nuty zapachowe, chociaż moim zdaniem nie jest to zapach typowego miodu co bardziej mieszanki miodu z przyprawą do piernika (jakoś tak mi się właśnie zaraz pierniki kojarzą, za każdym razem gdy wącham tego szamponu).

Przejdźmy do działania, bo zapewne to właśnie ono najbardziej Was interesuje. Tak więc muszę powiedzieć, że szampon sam w sobie szału nie robi. Kiedy używam go normalnie, czyli wyciskam na dłoń, a następnie nakładam na włosy to potrzebuję go strasznie dużo, aby w ogóle rozłożyć go na skórze głowy i włosach. Kiedy zastosuję metodę kubeczkową wygląda to o niebo lepiej. Potrzeba go wówczas mniej i dużo lepiej się pieni. Podczas używania metody kubeczkowej starcza na naprawdę długo, jednak kiedy używamy szamponu bezpośrednio na włosy bez żadnego rozcieńczania no to, że tak powiem "lipka". Nie chce się pienić i w ogóle jakoś takie mam wrażenie, jak by w ogóle nie mył włosów. Duży plus za nie splątywanie włosów. Dużo łatwiej jest mi po nim rozczesać włosy niżeli np. po użyciu szamponu babydream.



Skład: Aqua, Musa Sapientum, Cetearyl Alcohol, Mel, Quaternium-80, Glycerin, Behetrimonium Chloride, Bertholletia Excelsa, Olea Europaea, Sesamum Indicum, Amodimethicone, Benzyl Alcohol, Phenoxyethanol, Panthenol, Hydroxyethylcellulose, Parfum, Isopropyl Alcohol, Coumarin, Wheat Amino Acids, Butylphenyl Methylpropional, Sodium Chloride, Linalool, Cetrimonium Chloride, Citric Acid, Disodium EDTA, Tocopherol, Trideceth-12, Benzyl Benzoate, Ascorbic Acid, Potassium Sorbate.

Opakowanie jest tak naprawdę identyczne jak szamponu z tą różnicą, że plastik jest koloru kremowego. Zapach odżywki jest odrobinę bardziej intensywny jednak wciąż jest to zapach miodu z przyprawą do piernika. Kolor również jest bardziej intensywny, a konsystencja jeszcze gęstsza.

Jeżeli chodzi o działanie odżywki to po jej pierwszym użyciu po prostu otworzyłam szeroko oczy i usta, i zerkałam w lustro z niedowierzaniem na twarzy, cały czas dotykałam włosów, jak gdyby sprawdzając czy one na pewno są moje. Włosy były idealnie dociążone i wygładzone. Miękkie i przyjemne w dotyku, naprawdę ciężko było mi się powstrzymywać przed ich ciągłym dotykaniem! Zakochałam się w tej odżywce od pierwszego użycia i myślę, że co jakiś czas będę ją kupowała bo po prostu świetnie działa na moich włosach no i nie plącze ich, przez co rozczesywanie nie jest niczym strasznym! Po prostu daje efekt jedwabistych włosów. A no i zapach utrzymuje się przez jakiś czas na włosach, więc dla tych którzy lubią takie zapachy to po prostu odżywka idealna! :)

Cena ok. 40zł/250ml dostępne stacjonarnie w sklepach The body shop, oraz na allegro.

3 maja 2014

W poprzednim poście pokazywałam moje nowości, wśród nich był nawilżający tonik firmy Baikal Herbals, który dostałam w ramach współpracy od sklepu SkarbySyberii.pl. Po ponad miesiącu jego codziennego używania rano i wieczorem mogę w końcu szczerze powiedzieć co o nim myślę, jak się u mnie sprawdził i czy go polecam.






Od producenta:
Nawilżający tonik do twarzy, oparty na ekstraktach roślinnych, delikatnie oczyszcza skórę twarzy dając poczucie komfortu i nawilżenia przez cały dzień. Naturalne składniki przywracają naturalną równowagę skóry, poprawiają jej koloryt.


SKŁAD: Aqua with infusions: Phellodendron Amurens Bark Extract, Erica Tetralix Extract, Organic Pulmonaria Officinalis Exstract, Linum Usitatissimum(Linseed)Oil, Organic Calendula Officinalis Extract, Organic Chammomilla Recutita Flower Extract, Glycerin, Laur Glucoside, Decyl Glucoside, Parfum, Citric Acid, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid,


Plastikowa butelka o kolorze zielonym zawiera 170ml przeźroczystego płynu. Jak widać na powyższym zdjęciu plastik jest przeźroczysty dzięki czemu możemy kontrolować zużycie produktu. Opakowanie jest klasyczne. Otwór jest na klik. Po wduszeniu z jednej strony, z drugiej pojawia się taki dzióbek przez który wydostaje się produkt. Bardzo lubię tego typu zamknięcia, dzięki nim nie wylejemy za dużo produktu, przez co zdecydowanie starczy nam na dłużej. Jeżeli chodzi o stronę wizualną to nie mam żadnych zastrzeżeń.

Pachnie dość specyficznie. Jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim zapachem i szczerze mówiąc nie przypadł mi on do gustu. W większości wszelki ziołowe zapachy mi nie przeszkadzają, ale cóż musiał być w końcu ten pierwszy raz.

Działanie... To chyba interesuje Was najbardziej. Może zacznę od tego czego w ogóle u siebie nie zauważyłam. A więc jeżeli chodzi o poprawę kolorytu to niestety w tej kwestii w ogóle się nie sprawdził. Liczyłam na to, że może złagodzi zaczerwienienia jednak niestety tutaj się nie sprawdził. Z tym nawilżeniem to też tak średnio. Jednak tutaj myślę, że to sprawa mojej cery. Mam ją naprawdę suchą i skłonną do podrażnień. Wystarczy jeden dzień bez odpowiedniej pielęgnacji i już pojawiają mi się suche placki na policzkach, jednak muszę przyznać, że moje wysuszenie było znacznie mniejsze niż wcześniej. Dlatego myślę, że gdy ktoś nie ma dużych problemów z suchością skóry to tutaj tonik może się popisać.
Czy oczyszcza skórę to mi ciężko powiedzieć, zawsze używałam go już po myciu twarzy i wówczas na waciku nie było śladu jakiegokolwiek zanieczyszczenia. Z pewnością ją odświeża i daje bardzo przyjemne uczucie odprężenia.

Nie wiem czy sięgnę po niego ponownie. Nie zachwycił mnie, ani nie wyrządził żadnej krzywdy... Sprawdza się dobrze w codziennej pielęgnacji. Chyba jednak będę szukała czegoś co pomoże mi bardziej z moimi zaczerwienieniami. Bardzo zależy mi na ich zniwelowaniu.

Cena: 19,90/170ml TUTAJ

* post sponsorowany. Fakt, że dostałam kosmetyk za darmo nie wpłynął na moją ocenę.


Mam już po dziurki w nosie Giaura, Kordiana... Na szczęśliwe jeszcze tylko troszkę i koniec. W poniedziałek rozpoczyna się tydzień grozy. Na szczęście ostatnią maturę mam 15 maja i potem już jestem wolna! Czuję, że to będą piękne wakacje! :)

1 maja 2014

NOWOŚCI KOSMETYCZNE
MARCA I KWIETNIA

Dziś krótki post z nowościami kosmetycznymi, które udało mi się zakupić w marcu i kwietniu. Trochę zaszalałam, przyznaję się. Chciałabym móc powiedzieć, że już nic więcej nie kupię w najbliższym czasie, jednak czaję się na kilka pomadek, a przecież w rossmannie będzie jeszcze na nie -49%... Tak więc jestem w pełni świadoma tego, że jeszcze coś nowego do mnie przybędzie. Jednak już nie kupuję niczego, czego nie mam zapisanego na liście kosmetyków do wypróbowania (podzielę się tą listą z Wami za jakiś czas). 

Płyn do demakijażu oczu z garniera. Trochę się bałam, że nie poradzi sobie z tuszem do rzęs, którego obecnie używam, jednak miło mnie zaskoczył. Kupiłam go w biedronce za niecałe 10zł.
Tonik do twarzy Baikal Herbals dostałam w ramach współpracy od sklepu SkarbySyberii.pl mam co do niego mieszane uczucia, niestety nie zachwycił mnie - jednak dokładna recenzja już wkrótce!
Mixa krem BB kupiłam go w rossmannie akurat był na promocji, zapłaciłam za niego 20,99zł. Mówiąc szczerze spodziewałam się po nim dużo, chyba za dużo...
Fioletowa Glinka Mydlarnia Emporium - dostałam ją z okazji świąt od rodziców TŻ, jeszcze nie zdążyłam jej użyć mówiąc szczerze.
Pomadka ochronna Isany, oczywiście zakupiona w rossmannie za okolice 5zł, nie pamiętam dokładnej ceny. Bardzo ją lubię. Początkowo miałam mieszane uczucia jednak z biegiem czasu się polubiłyśmy.

Saponics - zakupiłam w miejscowej zielarni za okolice 12zł, nie pamiętam dokładnej ceny. Jak widzicie na zdjęciu już zaczęłam jej używać, nie powoduje szybszego przetłuszczania skóry głowy, za co ma ode mnie bardzo duży plus. Na razie niczego innego nie zaobserwowałam.
Eliksir ziołowy GreenPharmacy - również zakupiłam go w zielarni za około 14zł. Czeka w kolejce, aż po niego sięgnę :)
Love2Mix szampon zakupiony w mydlarni emporium - nie pamiętam ceny ale okolice 20zł. Moje włosy bardzo go lubią.
Alterra maska do włosów z granatem i aloesem - czeka na swoją kolej.
Pilomwax, henna wax, maska do włosów - mała opakowanie w aptece kosztuje około 25zł. Jednak jest tyle warta. Co prawda czeka na razie w kolejce, jednak moje włosy bardzo ją lubią. Już nie mogę się doczekać, kiedy po nią sięgnę.
Gloria maska do włosów - zakupiona w auchan za okolice 5zł. Tania maska dobra do tuningowania. Najczęściej kiedy jej używam dodaje do niej miód lub sok z aloesu. Moje włosy ją kochają!
Planeta Organica masaż maska do włosów - dostałam ją w ramach współpracy ze sklepem SkarbySyberii.pl dokładną recenzję znajdziecie tutaj.
Olej kokosowy z mydlarni emporium - również dostałam go na święta od rodziców TŻ. Na razie wykańczam mieszankę olejków z YR, ale gdy tylko je wykończę sięgnę po ten olej.
Brzoskwiniowy płyn do kąpieli i pod prysznic YR - dostałam w prezencie od TŻ na święta. Pachnie przepięknie. Nie zauważyłam wysuszenia skóry więc jest dobrze! :)
Brzoskwiniowe mleczko do ciała z YR - również dostałam je od TŻ. Pięknie pachnie, jednak jeszcze nie używałam.
Czekoladowa maska do ciała i twarzy z mydlarni emporium - ją dostałam na święta od rodziców. Pachnie przepięknie czekoladą. Za każdym razem gdy ją wącham robię się głodna! :)
Maseczki Rival de Loop z rossmanna. Truskawkowa i rumiankowa, cena na promocji 0,99zł oczywiście zakupione w rossmannie.
Peelingi z perfecty - również zakupione na promocji za okolice 1zł w daily.
Isana zmywacz do paznokci - świetnie sobie radzi z każdym lakierem. Uwielbiam go!
Miss Sporty wysuszacz - świetnie się sprawdza. Lakiery schną błyskawicznie! Cena około 5-6zł.
OPI - mój drugi lakier tej firmy. Kupowany przez internet i kolor nie do końca trafiony, jednak jestem i tak z niego zadowolona, cena 49,99zł
Essence preparat do usuwania skórek - producent zaleca trzymanie 15sek. jednak w tym czasie niewiele robi. Kiedy trzymam go nieco dłużej sprawuje się świetnie, cena 8,99zł
Essence morelowy olejek do paznokci i skórek - bardzo fajnie nawilża skórki i płytkę paznokcia. Ponoć ma działać przyspieszająco na wzrost paznokci jednak nie zauważyłam tego jeszcze, cena 8,99zł
Essence lakier wybielający paznokcie - bardzo go lubię. Kiedy nie maluję paznokci żadnym kolorowym lakierem zawsze nakładam go! Paznokcie pięknie się prezentują! Cena 8,99zł
Błyszczyk z TBS - uwielbiam ich błyszczyki. Dostałam ten w prezencie od TŻ.
Korektor pod oczy astor - zakupiony na promocji w rossmannie. Czytałam sporo negatywnych opinii na jego temat, jednak mi przypadł do gustu.
Affinimat maybelline - podkład matujący. Kupowałam go w ciemno, po powrocie do domu naczytałam się wiele pozytywnych opinii. Na razie jestem z niego zadowolona. Również zakupiony na promocji w rossmannie.
Colossal volum express maybelline - kolejna zdobycz rossmannowskiej promocji. Brązowy tusz do rzęs. Jestem z niego bardzo zadowolona!

 Rimmel biała kredka - również zakupiona na promocji w rossmannie. Używałam na razie dwa razy, dobrze na pigmentowana.
Rimmel ołówek do brwi - dobrze na pigmentowany, jednak chyba wybrałam za jasny odcień... Spróbuję jeszcze raz go użyć i zobaczymy. Jak nie, to dam go mojej mamie :)

I ostatnia nowość! Koszyczek rumianku rzymskiego. Mam zamiar rozjaśnić nim delikatnie włosy, gdy tylko odpoczną. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Zakupiony w zielarni za 11,90zł

A co Wam udało się dorwać na rossmannowskich promocjach? Patrząc na te zdjęcia i ilość kosmetyków dochodzę do wniosku, że naprawdę zaszalałam... Muszę się teraz nieco wstrzymać z zakupami (nie wliczając pomadek!) w końcu nie chcę zbankrutować na wakacje.

29 kwietnia 2014

THE DAWN IS BROKEN
ESSENCE

Pozostanę jeszcze w temacie paznokci i pokażę dziś jeden z moich ulubionych lakierów do paznokci. Jest on firmy essence i podchodzi z edycji limitowanej vampire's love. Mówiąc szczerze, kiedy dowiedziałam się o tej limitowance byłam strasznie negatywnie nastawiona (głównie przez nazwę), jednak będąc w drogerii natura i stojąc przed szafą essence zmieniłam zdanie. Lakier od razu wpadł mi w oczy i po prostu wiedziałam, że będzie mój.
Kolor jest po prostu szary z czarnymi i srebrnymi drobinkami. Drobinki w żaden sposób nie wpływają na zmywanie lakieru, zdecydowanie nie utrudniają tego. Generalnie jego zmywanie należy do łatwych i przyjemnych. Wystarczy krótka chwila, dwa waciki i zmywacz. Chociaż zauważyłam, że jego zmywanie zależy w dużej mierze od samego zmywacza. Najprzyjemniej mi się zmywa wszelkie lakiery zmywaczem z isany.
Pędzelek jest gruby dzięki czemu wygodnie (przynajmniej tym początkującym) rozprowadzić lakier po płytce paznokcia. Tak naprawdę wystarczy jedno muśnięcie i mamy pomalowane paznokcie. Nie robi smug. Jego krycie jest w porządku. Na zdjęciach możecie zobaczyć dwie warstwy. Jedynym minusem jest jego chropowatość, czasami po prostu przejeżdżając dłonią o jakiś delikatny materiał drobinki się haczyły i np., kiedy były to cieliste rajstopy pojawiało się oczko... Trzyma się około 3-4 (bez top coatu) dni w zależności od wykonywanych czynności, tak więc moim zdaniem całkiem przyjemny czas. Zazwyczaj sama zmywam go tego czwartego dnia, bo po prostu miałam już ochotę na jakiś inny kolor.
Generalnie jestem z niego bardzo zadowolona. Nie dość, że kolor jest dla mnie po prostu świetny to jego nakładanie jest naprawdę łatwe i przyjemne. Bym zapomniała. Schnie szybko, więc nie ma problemu z żadnymi odciśnięciami. Niestety nie jest już dostępny w sprzedaży i nie wiem co zrobię, kiedy mi się skończy. Zdecydowanie będzie mi go brakowało! Jest jednym z moich ulubionych lakierów.

cena: 7zł/10ml

24 kwietnia 2014

Zacznę może od tego, że przez długi czas nie przywiązywałam uwagi do tego w jakim stanie są moje paznokcie i jak się prezentują. Jakoś zawsze skupiałam się na czymś innym, aniżeli na paznokciach, skórkach czy ogólnie dłoniach (chociaż w dzisiejszym poście skupiam się na paznokciach). Od jakiegoś czasu jednak zaczęłam zwracać na tę część ciała znacznie większą uwagę. Zaczęłam sobie sama robić manicure, jednak początkowe usuwanie skórek bywało bolesne i często kończyło się krwawo. Pomijając już boleści, usuwanie skórek poprzez wycinanie nie jest polecane - dowiedziałam się o tym stosunkowo niedawno. 

Przechodząc ostatnio przez drogerię natura natknęłam się na półkę essence i zatrzymałam się przy niej nieco dłużej, uważnie przyglądając się ich produktom do paznokci, jednak nie tym kolorowym lakierom. Zerknęłam na tę drugą półkę gdzie znalazłam takie cuda jak olejek do paznokci, lakier wybielający czy preparat do usuwania skórek w piętnaście sekund. Wcześniej nie zwracałam na takie rzeczy uwagi, bo jak wspominałam na samym początku po prostu nie przejmowałam się moimi paznokciami... Zainteresowałam się tymi produktami i postanowiłam je wypróbować. Dodatkowo kupiłam sobie wysuszacz z miss sporty. Znacie je, używacie? Jak dbacie o swoje paznokcie, robicie dla nich coś specjalnego? Może polecacie jakieś konkretne produkty?

22 kwietnia 2014

Jak wspominałam w ostatnim poście po dość mocnym ścięciu włosów skupiam się teraz na przyspieszeniu ich wzrostu. Tak się złożyło, że jakiś czas temu pani Julia ze sklepu SkarbySyberii.pl przysłała mi dwie rzeczy do przetestowania, jedną z nich była maska do włosów stymulująca ich wzrost, firmy Planeta Organica. Jak wiecie staram się jak najlepiej pielęgnować moje włosy. PO ma sporo ciekawych produktów, które z chęcią bym wypróbowała na swoich włosach. Jak do tej pory mam na swoim koncie przygodę z szamponem i balsamem prowansalskim (również miały one stymulować wzrost włosów), z których byłam stosunkowo zadowolona. Jak było tym razem? Zapraszam do lektury.





Od producenta:
Stworzona na podstawie soli mineralnych z Morza Martwego pobudza przemianę materii w skórze głowy i cebulkach włosowych. Stymuluje wzrost włosów, zapewnia im siłę, elastyczność i piękny połysk. Zapewnia delikatny peeling skóry głowy, który skutecznie ją oczyszcza.

Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol (emolient), Olea Europaea Fruit Oil (oliwa z oliwek), Cetyl Esters (emolient), Behentrimonium Chloride (konserwant o pośrednim działaniu nawilżającym), Cetrimonium Chloride (konserwant o pośrednim działaniu nawilżającym), Bis-Cetearyl Amodimethicone (silikon zmywalny delikatnym detergentem), Punica Granatum (Pomegranate) Seed Powder (złuszczające pestki granatu), Hydrolyzed Lupine Protein (proteiny łubinu białego), Panthenol (prowitamina B5), Theobroma Cacao Butter/ Dicaprylate /Dicaprate /Xanthan Gum (fito mleczko kakaowe), Juglans Regia Oil (olej z orzechów włoskich), Cyclopentasiloxane, Maris Sal (sól z Morza Martwego), Benzoic Acid (konserwant), Dehydroacetic Acid (konserwant), Benzyl Alcohol (imitacja zapachu jaśminu), Parfum, Hydroxyethylcellulose (zagęstnik), Citric Acid (kwas cytrynowy)

Niestety nie jestem mistrzem w analizie składów, jednak wydaje mi się, że skład jest całkiem w porządku. Szkoda, że owa sól z Morza Martwego jest tak daleko w składzie, w końcu to seria kosmetyków "Dead Sea Naturals". Duży plus ode mnie za oliwę z oliwek tak wysoko w składzie, moje włosy ją po prostu uwielbiają! 

Maska ma ode mnie ogromny plus za wydajność. Używam jej już przez mniej więcej miesiąc po każdym myciu, a ubyło jej może 1/4... - a nakładam ją na całą długość włosów i dość sporo na sam skalp. Peeling skóry głowy wykonuję ok 5-10 minut. Czasami zostawiam ją na około 30 minut i wtedy peeling wykonuję tuż przed spłukaniem. Moje włosy zdecydowanie lepiej wyglądają, kiedy trzymam maskę dłużej. 
Jeżeli chodzi o jej zapach to jest po prostu fajny i zdecydowanie umila jej używanie. Pachnie bardzo ładnie orzechami, wyczuwam odrobinę migdałów. A migdały po prostu kocham, dlatego tak bardzo podoba mi się jej zapach. No i utrzymuje się po spłukaniu co jest dla mnie po prostu genialne. Wracając jednak do efektów na włosach. Przepięknie wygładza i zmiękcza włosy. Są one zdecydowanie mniej napuszczone po zastosowaniu tej maski. Za każdym razem, kiedy jej używam z chęcią cały czas dotykałabym swoich włosów, jednak wciąż muszę się przed tym powstrzymywać co by im nie zaszkodzić.

Jest to moja pierwsza maska z peelingiem i muszę się przyznać, że początkowo jej się bałam. Obawiałam się, że ziarenka po prostu nie wypłuczą się z moich włosów i będą mi się wykruszać z włosów w ciągu dnia, że gdziekolwiek nie położę się, tam znajdę ziarenka. Pierwsze użycie maski nie zakończyło się wielkim powodzeniem ponieważ nie wypłukałam jej dobrze, jednak już za drugim razem udało mi się to bez najmniejszego problemu. Po prostu w moim przypadku jest to odrobinę dłuższe płukanie włosów niż przy masce bez peelingu. Odkąd jej używam nie swędzi mnie tak często skalp, wydaje mi się że to właśnie przez peeling. A co ze stymulacją wzrostu włosów? Ano coś w tym jest. Już widać na mojej głowie odrosty, a farbowałam włosy zaledwie tydzień temu. Co prawda nie jest to nie wiadomo jak wielki odrost, jednak pół centymetrowy. Moje włosy normalnie rosną 1cm na miesiąc, tak więc w ciągu tygodnia 0,5cm? Dla mnie to super wiadomość! Z pewnością gdy skończę tę maskę zakupię ją. Wydaje mi się, że warto mieć w łazience taką maskę z peelingiem.

Cena: 21,90zł/300ml TUTAJ


* post oznaczony gwiazdką, oznacza post sponsorowany. Fakt, że dostałam kosmetyk za darmo nie wpłynął na moją ocenę.